niedziela, 22 czerwca 2014

Zgadnijcie skąd to mam?

Wszystkie cudowne historie mają wspaniałe prologi, które wciągają czytelnika. Ja nie mam zamiaru opowiedzieć cudownej historii. Moja opowieść będzie po prostu prawdziwa. 

Być w ciele nastolatki - samo to wydaje się ciężkie. Ale być w takim ciele, które do tego boryka się z problemami typu nadwaga i niezbyt ciekawa cera? Koszmar. Dodajmy do tego problem ze wzrokiem, to już jest całkowita tragedia. A jednak. Zostałam tym obdarzona i musiałam się wreszcie z tym pogodzić, ale jak to zrobić, skoro najbliższa ci do tej pory osoba ma cię w przysłowiowej D? Nie za ciekawie. Szczególnie jeżeli wziąć pod uwagę brak zainteresowania ze strony innych ludzi. Mnie to akurat nie dotyczy. Potrafię rozmawiać z każdym. I każdy lubi rozmawiać ze mną. Ale przydałby mi się ktoś, kto jednak byłby bliższy. Nie można mieć wszystkiego... 

W pewien kolorowy dzień tuż po Wielkim Czwartku wróciłam spokojnie do szkoły. I omal nie spóźniłam się na pierwszą lekcję. Zawiniłam po troku ja, a po trochu Kinga. Zazwyczaj wpadała o wpół do i szłyśmy spokojnie do szkoły. Tym razem tak nie było. Olała mnie. Tak więc wyszłam dwadzieścia minut później niż zwykle i prawie biegłam, by zdążyć. Nie pomagała w tym ciężka torba, ani pesymistyczne myśli. Aczkolwiek dotarłam na miejsce, usiadłam tuż obok K. i... nic. Żadnego "O, siemka. Sorki, że nie przyszłam (tu pada wyjaśnienie). Nie no spoko, rozumiem. Jaki temat? " Ominęła mnie wzrokiem i odeszła od ławki, by dosiąść się do naszych koleżanek. Już wtedy przestało mi to grać, ale kolega o coś mnie zapytał i tak minęła lekcja. Zadzwonił dzwonek, więc wyszłam z klasy. Oczywiście nie wiedziałam gdzie mamy kolejną lekcję, więc odwróciłam się by zapytać. Akurat szła K.
-Co teraz?
-Nauczyłabyś się planu... - Po czym zmierzyła mnie wzrokiem i popędziła na górę, lizać dupę innym. 
Okej. 
Było niesympatycznie. Zaczęłam się tym przejmować, gdy wchodząc na górę usłyszałam jakieś śmiechy, które tuż po chwili ucichły. 
-Co u was?
-Gówno. 
Jeszcze lepiej. 
-Hej, idziesz do sklepu? - zapytał mnie jeden z kolegów z klasy, ten sam jaki zagadał mnie na pierwszej lekcji. 
-Jasne. Kupię kubusia. 
Wyszliśmy ze szkoły i natknęliśmy się na dziewczyny z równoległej klasy. 
-Cześć Łucja! - zwróciła się do mnie jedna z nich i przytuliła mnie serdecznie. Kolejne zrobiły to samo.
Po kilkudziesięciu sekundach dogoniłam kolegę. 
-Sorki. 
-Nie no spoko. Co jest między tobą a nimi?
-Mają jakiś problem, ignorują mnie. A ostatnio nawet pojechały sobie same do miasta - jechały koło mojego domu, ale nie przyszły, żeby się zapytać czy jadę. 
-Serio? Trochę sukowato. 
-To w końcu one. 
Zamilkliśmy wchodząc do sklepu. Adam kupił to co chciał, a ja już czekałam na niego na dworze. 
-Dawaj na ławki. 
-Ok. 
Przeszliśmy przez ulicę. Milczeliśmy, ale to normalne. Chcieliśmy uniknąć wścibskich uszu ludzi. 
-Jak się trzymasz? 
-Jak na razie dobrze.
-Zobaczysz, ona wróci do ciebie z podkulonym ogonem.
-Wtedy, to już będę miała wyjebane.
-Znajdziesz lepszych przyjaciół, niż te tępe wieśniary. 
Dzień skończył się typowo. Choć nie całkiem. Od dawna nie wracałam sama do domu. 

Skrót kilku kolejnych dni. 

Znalazłam nową ekipę. Dziewczyny i chłopacy przyjęli mnie ciepło, mimo całego chamstwa, jaki wyszkoliłam. Jeździłam na rower z jedną z nich, czasami większymi ekipami. Przestałam patrzeć do tyłu, przestałam uważać K. za jedyną możliwość. Jednak jej złośliwość kiedyś mnie dopadnie. Czuję to. Mimo wszystko czuję się silna. Mam ludzi, którzy mnie wspierają. I innych, którzy pocieszają, podczas gorszych dni. Przestałam przejmować się tym jak wyglądam. Może nawet znajdę przyjaciela. Teraz cieszę się tą swobodą jaką mam. A K.? Jej koleżaneczki mają na nią wylane. Zostaje sama. A ja mam z tego wielką uciechę. Nie będę żałowała kogoś, kto udawał przez praktycznie pół mojego życia. 

niedziela, 8 czerwca 2014

Nie uciekniesz mi.

I spadł deszcz. Zupełnie przypadkiem. I zniszczył mi fryzurę i makijaż. Mimo to nadal byłam uśmiechnięta, bo patrzył na mnie i widział piękno w środku, a nie specjalną wyszczuplającą sukienkę czy starannie wykonany make'up. Trzymaliśmy się za ręce idąc przez park w środku nocy. Żadnemu z nas nie chciało się wracać do domu mimo niskiej temperatury i naglącego głosu z głośników GODZINA POLICYJNA!. Ukryliśmy się, bo woleliśmy być razem. 
Przynajmniej ja tak sądziłam. 


kilka godzin później.

-Patrz stary, to ta Gruba z trzeciej klasy. 
-To coś chodzi do naszej szkoły? Marek, nie rób jaj. To ma własną orbitę. 
Nagle nadbiegł zaróżowiony rudowłosy chłopak z uśmiechem na ustach i chytrym spojrzeniem. 
-Mam! Chcieliście się o coś założyć, no nie? To załóżcie się, który z was pójdzie z nią na randkę i przetrzyma noc w parku na Oleskiej. 
-Ale że z kim, Kuba? 
-Z Sofią. Grubą z trzeciej C. 
Tomek i Marek spojrzeli na niego jak na upośledzone dziecko. Tylko ktoś taki jak on mógł wymyślić coś równie głupiego. Samo pokazanie się w jej towarzystwie to koniec jakichkolwiek kontaktów z normalnym światem. Z ich światem. 
-Ty masz chyba jakiś ostry niedowład mózgowy, takie zakłady wymyślasz. 
-Nie oglądaliście tego filmu? No o tym zakładzie o tej paskudnej?
-A, ten. Nie podobał mi się, do tego tamta była szczupła i można było ją ubrać w cokolwiek, a ta tu? Spójrz tylko. Jej to przydałaby się siłka i dieta, a nie zabiegi upiększające. 
Rudy odwrócił się zmieszany, myślał, że to będzie ciekawe zobaczyć jak jego dwóch najlepszych kumpli kłóci się o najgrubszą dziewczynę w szkole, do tego dla zakładu. Jednak nie wiedział, że i w głowach jego kolegów zaczynają poruszać się trybiki powodując dymienie z uszu. Oboje myśleli o tym samym: 
Może to nie jest taki zły pomysł?. Jednakże nadeszła Olivia. Najgorętsza laska w szkole i logiczne myślenie - jakkolwiek słabe by nie było - wysiadło. Dziś miała na sobie soczyście czerwoną, opinającą pośladki mini, białą koszulę, którą musieli nosić wszyscy uczniowie, oraz czerwony krawat - także obowiązkowy. Na każdym innym wyglądałoby to śmiesznie, ale nie na Olivi. Chłopcy z drużyny nastawiali sobie na nią wiadomą część ciała, tylko normalne dziewczyny - które z nią nie miały kontaktu - widziały w niej małą zakompleksioną dziewczynkę, która pragnie poklasku. Współczuły jej, ale przecież nie powiedzą tego na głos, to by był koniec życia w szkole i w mieście. Tak więc spoglądały tylko spod ścian na jej kolejne podboje nawet nie próbując podejść. Może gdyby podeszły, to wszystko skończyłoby się inaczej? 

lekcja matematyki - zastępstwo 3a i 3c LEKCJA WSPÓLNA.

-Marek! 
-Tak? 
-Może Rudy miał rację? Załóżmy się o Grubą! 
-O ile? 
-Raczej o co. 
-Słucham, bo robi się interesująco. - Tomek spojrzał na kolegę - w jego mniemaniu chytrze i bystrze. 
-Jeśli przegrasz na balu na koniec przyznasz przed wszystkimi, że jesteś gejem! - Jakieś przechodzące laski zmierzyły ich wzrokiem pełnym pogardy, ale oni już kalkulowali, co mogą zyskać na podkopaniu moralia drugiego. Byli tak samo lubieni, więc to dałoby któremuś przewagę. To mogło poskutkować.
-Okej! Zgadzam się. Wyścig, kto ją pierwszy zaprosi? 
-Jazda. 
I pobiegli napaleni na sławę jak Reksiu na szynkę. Pierwszy znalazł ją Tomek. Siedziała pod drzwiami do klasy 213 i czekała na dzwonek. Szedł wypinając pierś, włosy odrzucił do tyłu i ogólnie robił dobre wrażenie. Sofia jednak nie zauważyła go zaczytana w kolejną książkę. Mr.T więc spróbował inaczej. 
-O... czytasz o tym wampirze...
-Do mnie mówisz? - zapytała zdziwiona.
-Tak. Znam tą okładkę skądś. To musi być jedna z tych książek o wampirach, które kolekcjonuje moja siostra.
-To nasza lektura, a okładka jest z logo naszej szkoły. 
Plan B także nie poskutkował, ale przecież jest jeszcze cały alfabet, tylko pomysłów brak. A przecież nie wyjedzie tak z gru... z rury. 
-Także ten. Mamy teraz razem lekcje, nie? 
-Ta.
-Matma jest straszna, nie?
-Lubię matmę.
Dziwadło - pomyślał Tomek, a zza rogu dobiegł go śmiech Marka oglądający całą tą komedię. Tomek więc bez innego wyjścia oddalił się nie osiągając nic. 
Dla Marka to była okazja jak kupon z wygranymi numerami w lotto. Znów powtórzył ścieżkę chwały, także nie zauważoną przez dziewczynę. 
-Sofia. Hej! Przepraszam, że przeszkadzam, ale pomogłabyś mi w tym temacie z matmy, który mamy zdawać w przyszłym tygodniu? 
-Wykresy liniowe? 
-O, tak! Nie umiem dziadostwa. 
-Jasne, siadaj. 
Zamknęła książkę uprzednio sprawdzając stronę i wpakowała ją do torby, wyciągając przy okazji podręcznik z matematyki. 
-Tak więc, czego dokładnie nie potrafisz...
-Zacznijmy od wszystkiego. 
Rozbawił ją tym trochę. Wyluzowała się więc i zaczęła tłumaczyć i tak minęła im przerwa. A Marek zaczął się zastanawiać, czy warto robić z niej pośmiewisko. Jej jedyną wadą były nadmierne kilogramy, nic więcej. 

lekcja polskiego

Marek siedział zamyślony w ostatniej ławce, kiedy nadbiegł spocony po treningu Tomek. 
-Stary, pół szkoły widziało twoje zdjęcie jak nabijasz się z czegoś z Grubą Sofią. 
-Tłumaczyła mi matmę. 
-Ale przecież ona jest dziwna, nikt nie powinien wiedzieć, że z nią gadałeś... a co gorsza żartowałeś. 
-Wyluzuj. 
Obok nich przeszła Olivia, nie zaszczycając ich nawet spojrzeniem wielkich niebieskich oczu.
-Widzisz! To fatum Sofii już zaczyna działać, więcej nie rób takich cyrków. 
-...z tą frajerką. To go eliminuje z jakiejkolwiek kategorii sławy w tej szkole. - Jakaś blondyna skomentowała to co zobaczyła na ekranie telefonu, a z treści komentarza łatwo było się domyślić co takiego ogląda. Zdjęcie Marka. I Sofii. 
Tak zaczęła upadać jego piramida wartości.

parking przed szkołą

-Sofia, czekaj! 
-O, Marek cześć. - Dziewczyna otarła szybko oczy, by nikt nie widział jej łez, a już w szczególności Marek.
-Rozumiesz już funkcje? 
-Tak, dzię... Płakałaś? - Jej zaróżowione oczy wyglądały jak róże na pełnej twarzy. Rozmazany tusz znaczył kawałek policzka, po którym musiała przejechać dłonią. 
-Nie, coś mi wpadło do oka, co chciałeś ode mnie, bo muszę się pośpieszyć. 
-Chciałem cię zapytać, czy poszłabyś ze mną na bal.
-Nie, nie chodzę na takie imprezy. Jesteś fajny a ja nie. Wolę już nie pogarszać opinii o tobie. 
Wsiadła do samochodu i odjechała spokojnie. A w Marku zaczęła kiełkować nienawiść dla wszystkich tych, którzy przez te kilka godzin zrobili jej przykrość, tylko dlatego że on z nią porozmawiał. Poprzysiągł sobie, że pójdzie na ten bal tylko z nią. 

19:30, dom Sofii.

Sofia, masz gościa. Jakiś przystojny blondyn stoi na ganku i woła po ciebie. 
-Już idę mamo. Ale to za każdym razem przestaje być śmieszne. 
Odeszła od komputera na którym pisała swoje kolejne z wielu przemyśleń. Ubrana w luźną bluzę i spodenki, bez makijażu i w koku na środku głowy. Schodziła po schodach i nagle się zatrzymała. A korytarzu stał Marek z pudełkiem z logo dwóch C. 
-Powiedziałem, że chcę iść z tobą na bal. I zrobię to. 
-Lubię takich mężczyzn, którzy potrafią postawić na swoje. 
-Tak więc masz kobito tę szatę i widzę cię tu za pięć minut. 
-No chyba nie. 
Jego śmiech odprowadzał ją po schodach. Weszła do pokoju i zajęła się rozpakowywaniem sukienki. Co dziwne trafił w jej rozmiar. Sukienka leżała idealnie. Teraz tylko makijaż i fryzura. Oczy pociągnęła tuszem i kredką, powieki eye linerem. Włosy zostawiła takie jakie były. W końcu spędziła nad nim siedem i pół minuty ze specjalnym filmikiem na YT. Zeszła tak wystrojona. A jej wrednej matce aż zabrakło tchu. Nie wierzyła, że kiedykolwiek zobaczy swoją córkę wychodzącą na bal. Ale nie była naiwna. Tu musiało się coś kryć. 

21:00

Bal zaczął się godzinę temu. Była to godzina ukradkowych spojrzeń, uśmieszków i niemiłych komentarzy. Marek trzymał ją za rękę i brał na parkiet kiedy tylko zabrzmiała jakaś piosenka. Razem bawili się wspaniale. Tomek nie mógł wytrzymać. Nie dość, że jego kumpel zaniżył swój poziom, to pociągnął go za sobą. A takich rzeczy się nie wybacza. 

23:00

Z głośników leciała właśnie jakaś smętna melodia, a Marek i Sofia usiedli na fotelach nie mając już sił. 
-Sofia, muszę z tobą pogadać. Może byśmy wyszli.
-Jasne, mi samej przyda się trochę powietrza. 
Unieśli się i podeszli do drzwi. Obcasy dziewczyny stukały przy każdym kroku. 
-Trochę cię oszukałem. Ale mam nadzieję, że mi to wybaczysz, bo chcę utrzymać twoją przyjaźń.
-Zależy jakie przewinienie popełniłeś. 
-Założyłem się z Tomkiem, że zaproszę cię na bal. 
-Myślisz, że o tym nie wiedziałam? Nie jestem naiwna. Najprzystojniejszy z chłopaków w szkole nie zagaduje od tak do grubego odludka, nie gramy w holiłudzkiej komedii romantycznej.
-Wybaczysz mi, że potrzebowałem zakładu, by cię poznać?
-To jasne.
-Naprawdę jestem przystojny? 
-Bardzo. 
-Chyba zaczyna kropić. 
-Chodźmy na spacer! Do parku! 
-O tym też wiem.
-Już nie chodzi o zakład, wierz mi. 

00:00

Deszcz leje tak gęsto, że nic nie widać. Marek trzyma ją za rękę. Nachyla się i delikatnie całuje. Błyska flesz. Oni jednak tego nie widzą i uśmiechają się do siebie. Chłopak znów robi to samo, tym razem w nos. 
Łapią się za rękę i siadają na mokrej ławce. On palcem ściera jej rozmazany makijaż i przenosi go na swoją twarz wywołując jej śmiech, oboje czują się jak w niebie. Za to blondynka i brunet krzywią się za krzakami i planują już słodką zemstę. 

10:00 

-Sofia, jak się czujesz jako sława na FB? Fajnie było? Mam nadzieję, że wiesz, że on zrobił to tylko dla grzany. Nic dla niego nie znaczysz. Czuję, że do tej pory odkaża usta. 

Dziewczyna stara się wyminąć wredne dziewczyny, ale one się nie dają. Odwraca się i wpada na Tomka. 
-Gruba, myślałaś, że on tak na serio? Pisał mi później, że wolałby usiąść na kaktusie, niż znów cię pocałować! 
Skąd oni wiedzą?
Jak on mógł? 

-Sofia! Cześć. 
-Spadaj, fajnie się mną bawiło? 
-O co ci chodzi?
Ona wyciąga telefon z torebki i pokazuje mu zdjęcie ich roześmianych na ławce. 
-Sofia, ja nic o tym...
-Nie tłumacz się. Boli mnie tylko to, że chciałeś udawać mojego przyjaciela.
Odchodzi bokiem, lecz on łapie ją za rękę i przyciąga do siebie.
-Nigdy niczego przy tobie nie udawałem. I nie chcę być tylko przyjacielem. Chcę być kimś więcej.
Marek całuje ją namiętnie, a inni wyciągają telefony, by upamiętnić tę chwilę. Chwilę, kiedy popularny chłopak olewa szkolną chwałę dla przeciętnej dziewczyny i nie jest to holiłud ani komedia romantyczna. 


Sądziliście, że skończy się tragicznie, co? 
pozdrawiam. 

niedziela, 11 maja 2014

Chwila prawdy.

Czasem zastanawiam się nad sensem istnienia człowieka na Ziemi. W końcu każdy powinien coś w życiu zrobić, wykonać jakąś misję powierzoną mu przy urodzeniu. Może zbyt filozofuję – jak wspominali mi już znajomi. Jednak co robić, gdy ulubione miejsce to klif nad morzem, idealny do takich rozważań z pięknym widokiem na dzikie, otwarte i tajemnicze błękitno turkusowe morze. Tak więc dzień w dzień siadałam na skalnej półce, patrzyłam w dal nieobecnym wzrokiem i myślałam nad sensem tego wszystkiego.
Bo po co ja żyję? Nigdy nikomu niczego nie dałam. Nigdy nie pomogłam osobie w potrzebie, a zamiast tego potęgowałam jej smutek. Jestem złym człowiekiem. Nawet bardzo złym. Używałam broni przeciw bliźniemu, do kościoła nie chodzę, bo boję się tego w co mogę tam uwierzyć, a dobroć kończy się u mnie na czysto egoistycznych pobudkach. I gdzie później trafię? Umrę i zostanę pochowana – bo rodzice to zagorzali katolicy – w świętej ziemi, by co? By trafić do gorącego piekła czy do monotonnego czyśćca, w którym będę odpokutowywała za grzechy popełnione za życia?
A właściwie, to po co zostałam stworzona przez tego na górze, przecież dobrze wiedział, jaka będę, bo skoro wiedział, że zdradzi go jeden z uczniów, to musi też wiedzieć jacy będą ludzie, których wysyła na ten świat, no nie? Bezdenna nicość. Uczucie bezradności każdego dnia, w każdej chwili, każdej sekundy. I to wszystko za co? Za jeden blady uśmiech, bez udziału oczu czy jakichkolwiek mięśni, jaki posyłam rodzicom, by byli spokojni? A może za wzruszenie ramion, gdy ktoś pyta się mnie o coś czego nie potrafię – a nie potrafię wielu rzeczy. Moja koegzystencja ze światem to raczej pasożytnictwo. Jestem jak wesz.
Piję krew, a nie daję z siebie nic. Dokładnie tak. Inni porównują się do lwów, tygrysów, węży czy innych zabójczych zwierząt, a ja jestem wszą. Ludzką wszą. Robię wszystko, by osiągnąć coś dla siebie jak najmniejszym kosztem. I często mi się to udaje. Żeby nie skłamać – choć, czemu mam mówić prawdę, co to da tak właściwie? – umiem dostać wszystko. Jestem też chamska. Wredna. Leniwa. Zła. Pazerna. Pyszna. I ktokolwiek by mnie nie spotkał zawsze pada jedno słowo porównania mojej osoby do czegoś. Sama dla siebie jestem wszą, dla nich jestem demonem. Czarne oczy, czarny makijaż, blada cera, ciemne ubrania, kolczyki w uszach, pępku, języku i wędzidełku. Bez zainteresowań. Bez perspektyw. Bez życia. Ja egzystuje. Nie żyję. Staram się chociaż czasem udać normalną, ale to tak trudne, że nie potrafię. Nikt mnie nie rozumie, ale moja psychika jest zbyt twarda, by pozwolić mi się okaleczać. Zamiast tego siedzę tutaj. Z dala od wszystkiego.
Kiedy dzień czy dwa nie ma mnie w tym miejscu, w mojej samotni i miejscu, gdzie mogę się uspokoić, to mam ochotę zacisnąć pięści na gardle ludzi dookoła. Ale to też do niczego nie prowadzi. Ten ktoś wyrwie się z tego łez padołu a ja pójdę siedzieć i nie będę mogła więcej tu przyjechać. To nie ma sensu. Źle czuję się z tym wszystkim.
Trwam w postanowieniu, że kiedyś się zmienię.
Łudzę się ja wielu ludzi.
Ludzie się nie zmieniają.
Ludzie są ludźmi.
Ludzie są bestiami.
Ludzie są fałszywi,
Pyszni,
Chamscy,
Próżni,
Leniwi.
Ludzie są jak ja.
Tylko że oni nie potrafią się do tego przyznać.
Nie mają jednej cechy, którą mam ja.

Odwagi.  

środa, 7 maja 2014

Ostatnie tchnienie.


Moim światem rządzi Królowa. 
Moim życiem rządzi Królowa. 
Jestem 449 dzieckiem, jakie stworzyła. 
Do tej pory tylko ja miałam z nią bezpośredni kontakt po przemianie. 
Byłam wampirem.
Teraz jestem nikim.
Królowa znalazła sobie nową maskotkę. 
Jestem niepotrzebna.
Jestem trupem. 

Zwiędłaś kwiatuszku. Czas zmienić bukiet. Nie zrozum mnie źle. 
Tyle lat jej poświęciłam. Tak wielu rzeczy się wyrzekłam. Moje prawdziwe ja znaczyło mniej niż kurz na jej butach, a teraz chce, bym odeszła. Na zawsze. Bo co się robi ze starymi kwiatami? Wyrzuca. A co się robi z niepotrzebnymi wampirami? Kończy nie skończone. Dobija się ostatni gwóźdź do trumny. Każde jej słowo jest jak rozkaz. Chcę "świeżą" służącą, więc obróćcie w proch starą. Teraz w podziemiach tworzony jest specjalny srebrny kołek, widziałam rysunek. U rękojeści będzie miał wiele kamieni szlachetnych - rubinów, diamentów, szmaragdów, za które można by wyżywić kilkanaście rodzin przez trzy pokolenia. Długie na dwadzieścia centymetrów, srebrne ostrze, przeznaczone tylko na moje serce. Kosztowna zabawka.
 Dla wampira dobro materialne nie ma jednak żadnego znaczenia. Jest dla nas tym, czym zeszłoroczny śnieg dla człowieka. Jedyne znaczenie ma krew. A krew płynie w żyłach śmiertelników. To takie błędne koło. Pieniądze-ludzie-krew-wampiry. My dostajemy cenny płyn, ludzie środki do życia. Gwarantujemy im więcej niż zakłamana władza, warunki są przejrzyste, a poziom życia wysoki. Jednak nie każda krew nadaje się do picia. Ludzie, którzy są od czegoś uzależnieni odpadają w przedbiegach - ich krew jest gorzka, staje w gardle. Ludzie niestroniący od kłamstwa też nieciekawie smakują, ale można to przeżyć. Jedynie nasza Królowa musi mieć to, co najlepsze. Coraz to mniej jest ludzi, którzy się na to godzą, ale są i tacy, którzy za dostatek oddadzą wszystko. I właśnie dzięki ich zgodzie dostajemy najlepszą krew. Krew małego dziecka, noworodka. Raz tylko w całym dwustu dwuletnim życiu wampira poczułam jej smak. Była dla mnie zbyt mocna. Chciałam jej więcej i więcej. Wtedy uciekłam z zamku. Przez dwa dni ukrywałam się na cmentarzu, by wieczorami wyjść na łowy. Ukrywałam się przed ludzkimi Łowcami, którzy wybierali się na polowanie uzbrojeni w krucyfiksy i pięciocentymetrowe noże z posrebrzanym ostrzem. Jakby to coś im dało. Tylko prawdziwe srebro może skrzywdzić wampira. A zabić, cóż... Srebrny kołek umoczony w wodzie święconej z malutkiego jeziorka w podziemiach zamku. Jest ono w naszych rękach, więc jesteśmy nieśmiertelni. To akurat prawda, ktoś musiał bardzo blisko poznać wampira, by zdobyć te informacje, ale nie piękniejemy po zmianie, nie stajemy się maszynką do zabijania. Przemieniamy się z całą widzą stworzyciela, więc nie czujemy przymusu rzucenia się na człowieka, by wyssać z jego ciała całą krew. Robimy to bardziej humanitarnie, a każda przemiana jest szczegółowo planowana. Stworzyciel przychodzi do swej ofiary z człowiekiem gotowym oddać swoją krew, później "kasuje" mu się pamięć. Stworzyciel wbija w swoje serce stalowe ostrze, po czym tym samym narzędziem podcina gardło przyszłemu wampirowi. Po pół godzinie nadgryza mu nadgarstek, by enzymy zaczęły działać. Kolejne pół godziny i mamy gotowego wampira. Bladego jak księżyc, o źrenicach otoczonych czerwonym kręgiem i trochę spragnionego krwi. Wtedy człowiek oddaje mu się w posiadanie, po czym wraca do domu lekko osłabiony, ale za to bogaty jak święty turecki- choć nie pamięta skąd ma pieniądze. 
Dopóki wampiry kryły się ze swoim istnieniem, a ich byt opisywały tylko legendy było dobrze. Byliśmy istotami cienia. A później powstało coś jak mit krwiopijcy, który potrafi zakochać się w śmiertelniku, błyszczy w Słońcu albo którego ono spala. Podziemie postanowiło działać. Wyszliśmy na światło dzienne, przejęliśmy władzę w każdym większym mieście na świecie. Ludzie stali się zależni od naszych żądań. Szukali w nas tej litości jaką wpoiły im Stephanie Meyer i Anne Rice. Gwoli sprostowania. My nie mamy uczuć. Jedyne co czujemy to zew krwi i przywiązanie do władcy, który może nam ją dać. Dlatego tak bardzo ubodło moją dumę jej odrzucenie. Była dla mnie wszystkim, a ja dla niej niczym. Ona nie czuje przywiązania do żadnego ze swoich dzieci. Wszyscy służą jej wiernie, bo wiedzą, co potrafi zrobić z kołkiem w swoich wypielęgnowanych dłoniach w długich do łokci rękawiczkach. Tak zyskała władzę i tym samym sposobem ją utrzymuje. A ja zaczęłam jej przeszkadzać. Właśnie dlatego leżę teraz w kałuży mojej - nie mojej krwi i wydaję ostatnie tchnienie. 

Byłam jej służącą. 
Byłam jej 449 dzieckiem.
Teraz jestem niczym.
Teraz jestem
trupem. 

sobota, 12 kwietnia 2014

UWAGA, PRZEMAWIAM!

Otóż, gwoli ścisłości. Nie opuściłam tego bloga, po prostu jest teraz w moim życiu taki czas, że nie mam kiedy pisać. Po za tym szykuję się do egzaminów, spotykam z przyjaciółmi ... I oczywiście planuję stworzyć coś nowego. Nie wiem kiedy, czy w ogóle skończę "Realia". Na razie nowy projekt się rodzi powoli w mojej głowie. Cóż. Cytując "Tajemniczy ogród" : Przemówiłam, możecie odejść! XD

czwartek, 6 lutego 2014

Realia życia niecodziennego. 2/3


Z góry zawsze jest piękny widok. Bloki wyglądają jak pudełka po zapałkach, niektóre nowsze, ładniejsze, bardziej kolorowe, natomiast inne ugryzione już zębem czasu, szare, pełne wspomnień. Miastowa mozaika, a między nią drogi ułożone w szachownicę, ludzie, którzy jak pracowite mrówki śpieszą się do pracy lub właśnie z niej wracają, by w domu zająć się kolejną robotą. Żyjemy po to, by pracować, pracujemy żeby zarabiać i właściwie nigdy nie zatrzymujemy się, by pomyśleć, że to właściwie nie ma sensu. Większość uważa, iż tak jest łatwiej. Nie myśleć, przyjmować na siebie każde zobowiązanie, bo kiedyś to się opłaci. Otóż nie moje małe owieczki, jesteście w błędzie. Dobro nigdy nie popłaca. Co innego sarkazm i ironia - siostry moje życiowe, które w końcu sprawiają na mej twarzy szczery uśmiech. A, ty tu znowu jesteś. Jak się siedzi? Wygodnie? Kiedy Cię nie było omówiłam kilka spraw z Edwardem (cholera, pamiętaj, "Zmierzch" dopadnie Cię wszędzie), całkiem miły gościu i ma ten niesamowity głos, tak męski - dobra, przyznaję, mały fetysz. A więc jesteśmy w punkcie A. Przed nami drzwi oznaczone literami B i C, tu nie trzeba stosować alfabetu, możemy więc wyjść awaryjnym C i wrócić do normalnego życia, jedno ale... Musielibyśmy skoczyć ze spadochronem z wysokości dwóch tysięcy metrów nad Ziemią, przeżyć i nie wygadać nikomu naszej przygody ze szczegółami, chyba niezbyt miła perspektywa, szczególnie dla miłośniczki "Śmierci na tysiąc sposobów" z fotograficzną pamięcią do wszelkich katastrof i bujną wyobraźnią na miarę przynajmniej mózgu wylanego na chodnik. Obrzydziłam? Nie? To świetnie. Ale o różnych sposobach kończenia ze sobą pogadamy kiedy indziej. Jesteśmy już dwanaście kilometrów od naszego miasta, kierujemy się w tym samym kierunku co wcześniej, oddalając się od ciepłego, milutkiego domku, a zmierzając ku nieznanemu, a czas tika. Tak więc, czy chcesz czy nie, usłyszysz mniej bolesną, ale nie wiem czy lepszą wersję tego, co może się nam zdarzyć.


Wyjście B! Uprzejmie prosimy o otworzenie drzwi! Tak, jak widzisz, rozpościera się przed nami las, za drzewami jest kolorowa łąka pełna wielobarwnych kwiatków - lubisz kwiatki? To dobrze, te kwiatki polubią twoje ciało. Mięsożerne kwiaty specjalność agencji, którą prowadzi ten gościu - Nie bój się, na razie to tylko wersja próbna, do tego okazuje się, że są wegetarianami. Kurcze, a mogę jednego dopracowanego? Podesłałbym jednej wrednej małpie, która najczęściej korzysta z Sali Luster. Wracając do poprzedniego wątku. Mamy jeszcze wyjście z morderczymi roślinkami i zamkiem na wzgórzu. On nie zjada. Bądź co bądź to tylko normalny budynek, tylko kilkuset letni pełen pleśni, kurzu, grzyba. Nie wspomnę o wszechobecnych wirusach i bakteriach oraz szczurach i myszach, zdążyłam zobaczyć co najmniej trzy. Nie bój się, nie ugryzą. Tak, też testy. Szczury polują na myszy i na odwrót. Wybiją się w jakieś trzy godziny. Przyznaję, widok z okien urzeka, ale samo wnętrze zaprojektowałabym nieco inaczej. Jasne kolory na ścianach, białe, uniwersalne meble. Panele, ale za to żadnych dywanów. Miłe widoczki na obrazach, ścierka, woda z płynem i armia sprzątaczek. Ładnie, by wyglądało? A o czym to ja... Właśnie, dlaczego tam lecimy. Powodów jest kilka. Po pierwsze. Poprawnie odpowiedziałyśmy na pytanie zadane przez Edwarda, co dowodzi tego, iż jesteśmy wyjątkowe i mamy to coś. Przemilczmy fakt, iż ty nie widz... A! Widziałaś, to uproszcza nam sprawę, możemy więc iść dalej. Jako że obie jesteśmy wyjątkowe, a taki dar nie może się zmarnować, to możemy zacząć chodzić do innej szkoły niż zazwyczaj nastolatkowie w naszym wieku. To już dla mnie plus. Szkoła bez lakierniczek, popielniczek, szklarek i innych ludzi w tym stylu... Musimy opuścić swój dom, to już jest minus. Gdzie będziemy mieszkać? Otóż... właśnie w tym zamku, dostaniemy także środki do życia, nowe ubrania i nową tożsamość, która chyba jedynie mi jest potrzebna, bo ile w Polsce może być Serafin? Ah, by to szlag, a już polubiłam swoje imię. Jesteśmy prawie na miejscu, wiec resztę opowiem Ci już w jednym z wielu ogromnych, brudnych, ale naszych pokoi. Może teraz porozmawiamy z inną żywą duszą w tej puszce? Edward wydaje się spragniony... nie myśl o strasznych, bladych, czerwonookich wampirach, żywiących się krwią niewinnych i bardziej winnych ludzi, a szczególnie nie o tym, że mogłabyś mieć takiego pecha życiowego i siedzieć z nim w jednym miejscu, oddalonym od cywilizacji o nie wiadomo ile lat.

-Hej, Edward. A tak właściwie, to co to za szkoła dla odmieńców?

-Dla żadnych odmieńców. Są to normalne, zdrowe psychicznie i fizycznie osoby o wyjątkowych zdolnościach. A szkoła ta mieści się półtora kilometra od waszego nowego domu. Ogromy budynek, który powstał jako fabryka jedwabiu, a po wojnie został odnowiony i ukryty przed ludźmi bez specjalnych zdolności. Do teraz tym samym sposobem, co was do szkoły ściągnięto około dwudziestu czterech uczniów. Ogółem uczy się w niej niecała pięćsetka z całej Europy, lecz nie mają problemu we wzajemnych kontaktach. Co chcecie jeszcze wiedzieć?

Zapewne zastanawiasz się, czemu nie wrzeszczę, nie wierzgam nogami czy nie odprawiam innych strat energii wiedząc, iż zostałam zmuszona do zamieszkania na starym zamczysku w otoczeniu krwiożerczych kwiatów i szkoły półtora kilometra stąd, o której wiem tylko tyle, że kiedyś szyło się tam ubrania i że jest dla wyjątkowych? Bo zawsze marzyłam o takiej przygodzie, o czymś innym niż codzienna monotonia, o jakimś cudzie wyciągającym mnie z czarno białego życia w kolorze. To właśnie to, czego pragnęłam. Chyba się z tego nie cieszysz. Ale koniec końców, kiedyś będziesz miała co opowiadać wnukom, nie? Lądujemy. Boże, to paskudne uczucie w dole brzucha i tornado w głowie, nienawidzę lądować. Latać kocham. A teraz przepraszam, bo przy drzwiach stoi chłopak, który zawojował moje serce swoim wzrokiem, jego też narysuję. Widzisz tę twarz? Okolona czarnymi jak noc włosami, przysłaniającymi delikatnie jego jasne oczy, te wąskie usta rozciągnięte w uśmiechu, nie za długi, nie za duży nos i ta sylwetka. A to ciemne ubranie? Tylko sprawia, że chcę odkryć wszystkie jego tajemnice. Rozgość się, później mi opowiesz co i jak tu jest. Ja idę polować.
-Serafino, to jest Andy. Mój syn. Nie patrz na niego jak na kruche ciastko do schrupania, bo nie jest łatwy do rozgryzienia.
-Błagam, nie mów jak Dracula, bo jestem młoda, a moja wyobraźnia nie ma zamiaru zaprzestać pokazywać mi kilku scen z Google Grafika pod wyrazem "wampir". Do tego znów rozbudziłeś mój głód.
Jego śmiech prawie zagłuszył ruchy śmigieł. Tak, zdecydowanie jest pociągający, ale bardziej pasuje do jakiejś dojrzałej kobiety, szczególnie kiedy zagięłam parol na jego syna.
-Szczera jesteś. Spodobasz mu się. Ja idę oprowadzić twoją towarzyszkę po domu, a ty poproś o to Andiego.
-Jasne, spoko.
-A, musisz coś jeszcze wiedzieć. On będzie tu z wami mieszkał, ja zbyt często podróżuje, a nie chcę, by był sam w domu, kiedy mnie nie ma.
Uśmiechnęłam się do niego ładnie, a w oczach miałam szatańskie błyski. Widocznie bardzo dobrze czyta wyraz ludzkich twarzy, bo rozumie, co to oznacza. Jego synek nie będzie miał łatwo. Podchodzę do niego żwawo, wymachując przy tym ręką. Nucę coś pod nosem, bo mój sielski nastrój właśnie tak się objawia.
-Serafina jestem. Edzio mówił, że mogę cię poprosić o oprowadzenie po domu, więc?
-Dobrze, ale lepiej nie mówmy mu, jak go właśnie nazwałaś. Nie będzie zbyt zadowolony, a my chyba wolimy żeby był.
-Okej, Andy.

-Jak dużo mojego życiorysu zdradził ci mój ojciec? - ni to westchnął, ni to jęknął. Też ma świetny głos. Nie tak głęboki jak ojciec, ale może z wiekiem to się zmieni. Moje serce już topniało pod jego spojrzeniem, a każdy jego uśmiech sprawiał, że topniejące robiło kilka fikołków.

-Niewiele. Że często jesteś sam i że będziesz z nami mieszkał.
-Nami?
-Tak, jest ze mną jedna dziewczyna, ale ona poszła z Edwardem - moja komiczna mina przy imieniu mężczyzny rozbraja mojego rozmówce. Wchodzimy do domu, on odbiera ode mnie plecak z podpisami całej klasy. Wędrujemy po piętrach zaniedbanego zamku, ale z każdą sekundą bardziej mi się tu podoba. Wreszcie dochodzimy do skrzydła pełnego sypialni. Andy pokazuje mi swoją. Porządek - to mi tu nie pasuje, a u niego jakby nie mogło być ani grama kurzu. Meble wyczyszczone do wysokiego połysku, łóżko świeżo zasłane, dywan w dziwne wzory odkurzony. Widzę, że mam do czynienia z pedantem, ale nie wiem jeszcze, czy nie jest przesadny, więc rzucam się na łóżko, co on kwituje ironicznym uśmieszkiem z uniesieniem jednego kącika ust i ruchem ramion. Podoba mi się.
-Kiedy dostaniemy jakieś ciuchy? Cokolwiek?
-Ciuchy przyjdą jak tylko wybierzesz pokój. Ten naprzeciwko jest wolny, jeżeli chcesz.
-Czy ma dużo okien, co za tym idzie światła oraz regał na książki?
-Tak, najjaśniejszy w całym zamku.
-Biorę.
Wyleciałam jak strzała i przeniosłam się do mojego nowego pokoju, po czym naznaczyłam go swoim przez swoiste zrzucenie butów na podłogę, a plecaka na łóżko. Andy wszedł spokojnym krokiem i zdziwił się trochę widząc mnie skaczącą po łóżku. Zeskoczyłam i niefortunnie potknęłam się o dywan - mówiłam, że ich nienawidzę?- ale w ostatniej chwili złapały mnie silne ramiona.
-Dziękuję. Tu jest bajecznie. Marzyłam o takim pokoju.

-Tam masz zeszyt próśb- wskazał na biurko stojące naprzeciwko łóżka po lewej stronie drzwi.

-Zapisz w nim co tylko chcesz, a się pojawi. Tylko precyzuj, co byś chciała. Już kiedyś nadziałem się pisząc "poduszki", dopóki nie napisałem ile spadały

na mnie coraz to nowe.
-Świetnie! Już wiem, czym wypełnię półki.
Wzięłam do ręki długopis i zapisałam "jeden laptop z Internetem bez limitu", a on od tak znalazł się na biurku. Okej, wchodzimy na empik.pl i szukamy jakiś ciekawych lektur. Po pół godzinie w pokoju znalazło się pół tony papieru, który upychałam teraz z niebieskookim na półki.-Harry Potter? Igrzyska Śmierci? Demony? Koniec Rzeki?
Co chwilę padały takie pytania, a ja spokojnie opowiadałam krótkie streszczenie. Chyba muszę mu kilka książek pożyczyć, bo mój kolega ma zdecydowane braki w literaturze.
-Chwilę przerwy zarządzam! Idziemy po coś do picia?
Produktów spożywczych nie można dostać przez Magiczny Zeszyt.
-Jasne. Później poszukamy dwójki zagubionych. Ojciec nie orientuje się tu tak dobrze jak ja.
-Wybrałam dobrego przewodnika.
-Oczywiście.
-Skromnością to ty nie grzeszysz.
-Naprawdę? Myślałem, że ojciec tylko się ze mnie nabija.
-Chyba jednak nie.
Uśmiechnęłam się do niego i poszliśmy do kuchni.

Dwa tygodnie później żałowałam kilku decyzji oraz umówiłam się na randkę. Jednak to nie Andy będzie tym szczęśliwcem. Na Magnusa wpadłam tuż po zajęciach z teorii magii, ale przed Specjalnościami. Stał z boku i przyglądał się mi z nieskrywaną ciekawością w oczach. Było w nim coś budzącego grozę. Odróżniał się od innych, tak jakby nie wiedział po co właściwie tu jest. Już trzeci dzień błąkałam się po korytarzach próbując unikać tanich zaczepek. Ukrywałam twarz między stronami książki, a co dzień miałam inną. Andy jakby... unikał mnie. Chyba przyjaźń ze mną nie wchodziła w grę. On zajmował czołowe miejsce we wszystkich sejmikach, dodatkowych lekcjach, brylował w towarzystwie. Ja unikam ludzi jak ognia. To zbliżyło mnie do Magnusa. Właśnie dzisiaj z nim wychodzę. Nie podoba się to Edwardowi, ale nie może mi niczego zabronić. Ta szkoła jest zupełnie inna od gimnazjum. Tu nie walają się pety, łazienka nadal odgrywa swoją rolę, a w klasach panuje porządek. Ludzie też są inni, ale w środku tacy sami. Nie wiem jak długo się tu utrzymam. Mam nadzieję, że dłużej, bo choć tęsknię za domem to moja wspaniała przygoda jeszcze się dobrze nie zaczęła. 

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Realia życia niecodziennego. 1/3


      Wstając dziś rano z łóżka nie sądziłam, że znajdę się na dachu najwyższego wieżowca w mieście. Nie planowałam tego, ale się stało. A teraz patrzę w dół i czuję, jakby coś pchało mnie do skoku, choć przeżyję. Pragnę wzbudzić zainteresowanie, co nigdy mi się nie zdarzyło. Nie jestem szarą myszką, mam znajomych, a nawet kiedyś zdarzyło mi się trwać w związku przez dwa tygodnie - dopóki mój ukochany nie odszedł do dziewczyny, która nie patrzyła tak uporczywie przed siebie. Coś w środku podpowiada mi, że chodziło jednak o moją chroniczną szczerość objawiającą się czystą prawdą wychodzącą czasami przez jamę ustną bodący w uczucia drugiej osoby, często wykorzystywany specjalnie, jako broń długiego rażenia wieńczonego tupnięciem, fochem oraz ewentualnie, zależy od poziomu obrazy, melodyjką. Mój śmiech też nie ma sobie równych, najczęściej wywołany jest komentarzem pewnego wrednego, nadzwyczaj szpetnego i okrąglutkiego kolegi z klasy lub pechowymi sytuacjami ludzi, z którymi muszę żyć przynajmniej do końca szkoły. Jestem chodzącym indywiduum, nie wiadomo kiedy i jak zaatakuję, lecz gdy to się staję, to jestem jak modliszka, atakuję partnera, koleżankę, kolegę etc. urywając głowę (spokojnie, tylko w przenośni, nie uruchamiamy wyobraźni... Jeszcze nie!). Czemu Ci o tym mówię? Po to byś wiedział z kim przyjdzie Ci żyć najbliższe kilka chwil i jeszcze innych, jeśli ta wariatka (autorka - niepoczytalna osoba z oczami w kolorze ironii) wreszcie postanowi na ile części mnie pokroić. Tak, jestem postacią żyjącą. Wiem, że moje losy zależą tylko i wyłącznie od poziomu weny, zmęczenia i vol. w głośnikach, ale mimo to się nie przejmuję. Ona mnie tak szybko nie odpuści, pierwszy raz się taka udałam, więc jestem tego pewna. Wracając do mojego bogatego życia, wewnętrznego czy też zewnętrznego (weź to wyłącz, wiesz, że nie lubię Florence!), moje usposobienie nie mnoży mi fanów, a tym bardziej przyjaciół. Nie mogę narzekać. Ludzi dopasowuję do siebie, więc wychodząc ze mną na miasto licz się z przerażonym wzrokiem przechodniów. Ah, nie przedstawiłam się jeszcze.


Serafina Angelika Anna Teresa Paulette vel Gonzales... szkoda, że nie widzisz swojej miny. Żartowałam. Tak naprawdę jestem Serafina Potocka i uczę się w publicznym gimnazjum, zmorze każdej młodej duszyczki. Tak na serio, to tylko ten kto przekroczył próg tej placówki wie,jak wygląda centrum piekła. Smród lakieru do włosów, taniego lakieru, perfum z przeceny, potu, środków chemicznych i innych substancji, które sprawiają, że Twój żołądek, czy raczej jego zawartość, próbuje wydostać się na wierzch i uciec wyjściem ewakuacyjnym, przy którym nieodzownie dzień w dzień czatuje straż z Domu Dziecka, a w ustach niezmiennie dzierżą papierosy, zakupione dzięki spółce "Naiwni Uczniowie" zoo z siedzibą w ciepłym domku i komputerem z internetem. Zwiedziliśmy już korytarze i wyjście, teraz zapraszam dalej. Pokój luster, w innych czasach ubikacja. Miejsce, w którym toaleta jest tylko ozdobą, a lustro co dzień przypatruje się pryszczatym, wymalowanym, krzywym ryjom uczennic, naiwnie wierzących, że to z wiekiem zejdzie. W klasach panuje przyjemny spokój... w weekendy, święta i inne dni wolne. Dziś jest piątek. Darcie mordy osiąga apogeum, bo w końcu ósma lekcja nie ma zbyt wielu fanów. O, ktoś kupił chipsy, marny jego los, ale mam nadzieję, że uda mi się jednego upolować. Na schodach zasiada moja paczka. Całość oświetla słońce, wbijające tu przez rozliczne szyby, lub dziury w nich-pojawiające się z regularnością kolejnych uwag. Oh, jak jego twarz ładnie wygląda w takim świetle.       Muszę ją narysować.

 -Nie ruszaj dupy stamtąd, bo znajdę i ukatrupię. 
-Spoooooko - odpowiada nasz klasowy rasta man, przeczesuje dredy palcami i odpływa w swoje senne marzenia o Jamajce i przeciąganymi tam sylabami. Uśmiecha się pod nosem, tak ma twarz modela. Jeszcze tylko kilka lini, ok jest idziemy dalej. Nauczyciel przekręca klucz w zamku do klasy i uderza w nas odór.      

         Ktoś połączył karbid z wodą wychodząc dwie lekcje temu, a my odmawiamy głośno i wyraźnie pracy w takim otoczeniu, więc pani patrzy na nas zmęczona i puszcza do domu. Plecak na jedno ramię, czapka z wesołym napisem na łeb, kurtka do połowy zapięta, ruszamy do domciu. Mijam sklep spożywczy, a jego właściciel wesoło mi macha. On to ma radosne usposobienie. Ale czego się po takim spodziewać? Ktoś musi. Odmachuję i lecę dalej. Żegnam się z jedyną dziewczyną w szkole, która lakieruje sobie włosy jednym lakierem dziennie (niepewne info, ale tak mi się wydaje). Nie ma dziś ze mną dziewczyny z naprzeciwka, więc mam czas, by opisać moją podróż. Cóż... trzysta metrów prostej drogi, spożywczak, pasy, blaszak, uważany za sklep z markową odzieżą, bar i znów długo droga. O, autobus. Kaprys i już jestem w środku. Do głównego. Mamy pół godziny. Czas nam strasznie szybko mija, co? Liczenie drzew nie jest złe. Jedno, drugie, o tam trzecie i jakoś leci. Wyskakujemy w ostatnim momencie i podążamy do galerii handlowej w pobliżu. Zajrzymy do kawiarni? Głód nie brat, zabić można. Bułka z serem i kruszonką zniknęła i można iść dalej. Wpadam na roznosiciela ulotek. Biedny gościu, tyle tyrania, a mało co dostanie. Ktoś musi pracować, żeby politycy mogli wypoczywać. W podziękowaniu dostaję zaproszenie na kawę, ale jakoś je zbywam. Nie jest w moim stylu, ups, chyba mówię to na głos, bo zabiera swoje szpargały i ucieka ode mnie z urazą na twarzy. Podnoszę jedną z ulotek i patrzę na napis. 

"ZMIEŃ SWOJE ŻYCIE, PRZYJDŹ JESZCZE DZIŚ tam i tam NIE POŻAŁUJESZ!" Już żałuję, ale chyba pójdę. Czemu nie? Tak właśnie ląduję na szczycie wieżowca w towarzystwie samotnych matek, bezrobotnych, chorych i cierpiących. Ja chyba zbyt narzekam na swoje życie. W końcu nie jest takie złe. Dom mam, żarcie mam, znajomych mam, zmartwień nie mam. Żyć nie umierać, ale z czegoś reportaż trzasnąć trzeba więc biorę się w karby i zajmuję miejsce tuż przy barierce. Wychodząc zrobię trochę rumoru, ale to nic. Jak już mówiłam, nie lubię przyciągać zainteresowania, ale mój styl bycia robi to za mnie. Nagle z niczego pojawia się mężczyzna. Wygląda jakby spadał z nieba, ale nikt poza mną nie widzi helikoptera, który wisi tuż nad budynkiem. Postawny gościu, koło czterdziestki, kilka siwych włosów w czarnej kaskadzie, zmarszczki mimiczne tuż obok oczu i ust, oczy czujne, pilnie studiujące każdego z nas, kilka chwil dłużej mnie, twarz bez wyrazu, ciemny strój. Wygląda trochę jak kostucha. Ale ma zbyt jasne oczy. Niebieskie, ale nie jak niebo, coś bardziej jasnego...Nie mam porównania. Zadaje nam jedno pytanie.
-Jak się tu dostałem?
Ma głęboki głos, trochę drżący, ale jednak męski. Gdybym tylko z nim rozmawiała to pokochałabym go właśnie za głos. W naszych rękach już są karteczki. Pisz jak ja, jak coś, to oboje zaliczymy lub oblejemy. 
helikopter
Kreślę niezgrabnie po kartce, sprawdzam twoją i oddaję ją mężczyźnie. 
-Wszyscy napisaliście, że spadłem z nieba. Nie, przepraszam, dwie osoby napisały dobrze. Resztę żegnam. Stoję w miejscu,wiem, że chodzi o nas, więc gdzie idziesz, stójże. Oni niech idą. Widzisz tych idiotów, stają, by złożyć zażalenia, a inni ślamazarnie stawiają kroki, byle tylko zmienił zdanie. On jednak stoi w miejscu i patrzy w przestrzeń, a oni poddają się i jęcząc o swoich kłopotach odchodzą do domów. Frajerzy.


-Dobra, tamte patałachy poszły, a ja zapraszam was na lot. 
W co nas wpakowałam? Dobra. Lecimy. Może zdołam komuś pomachać, a jak okaże się, że to jakaś podpucha to skaczę bez spadochronu. Przynajmniej jest wygodnie. Dobra. Poszły konie po betonie. 

Koniec części pierwszej. 

niedziela, 5 stycznia 2014

Miłość za życie.

Nikt normalny nie obracał się w moim towarzystwie. Każdy bał się, że dziewczyna o zielonych włosach odbierze mu wszystko. I chyba tak było. Osaczałam innych, a gdy się tego nie spodziewali znikali w nieznanych okolicznościach. Mogłabym powiedzieć, że było mi z tego powodu żal, ale nie będę kłamać. Ten jeden raz powiem prawdę. Wszystko w czerwonym fotelu. Z raną na piersi i trupem w szafie. 

Kiedyś mówiono mi, żebym była grzeczną dziewczynką, bo wtedy spełnią się moje marzenia i sny. Chyba mieli rację. Moje sny były horrorem wziętym z życia kogoś innego. Raz byłam niskim mężczyzną, który stoi nad grobem swojej żony, a w myślach przelicza pieniądze z ubezpieczenia, kiedy indziej szłam pustą uliczką czekając na gwałciciela w masce, ale zawsze po chwili pojawiała się postać w czerni. Długi płaszcz łopotał na wietrze dookoła niej, a ona stała z pistoletem w jednej dłoni i oddawała strzał. Budziłam się spokojna. Jakby zło mogło wyparować po jednym marzeniu. Pokochałam to uczucie i spałam całymi dniami, a potem trafiłam do wariatkowa. Miałam ograniczony czas snu i wtedy zaczęło się wszystko. Gazety szalały od doniesień o morderstwach, rabunkach, gwałtach. A ja dorastałam. Stałam się kobietą. Nie przeżyłam tej cudownej pierwszej miłości. Za to znalazłam hobby. 
Pierwszy raz broń w ręce miałam w wieku dziewiętnastu lat. Przez czysty przypadek znalazłam się w sklepie z bronią. Przypadł mi do gustu. Chodziłam tam co wieczór, by uspokoić emocję po ciężkim dniu pracy. Już wtedy zapominałam powoli o moich dziecięcych snach. Wszystkie oszczędności wydałam na jedną z nich. Moją broń. Wychodząc ze sklepu wpadłam na staruszkę, która z przerażeniem w oczach szepnęła coś pod nosem. Do tej pory jej szukałam. A robiąc to napotykałam się na coraz to gorszych bandytów. Strzelałam im między oczy bez zastanowienia, a oni od tak sobie znikali. Ratowałam dziewczyny od gwałtu, dzieci od wypadku, staruszków od rabunku. Byłam dobrym duchem mojego miasta, ale później i tak wyszło na to, że jestem tą złą. Pierwsze morderstwo, pierwszy gwóźdź do trumny. Pamiętam to dobrze, środek lata, słoneczna plaża. Kawałek odcięty od świata kamieniami. Pierwszą ofiarą był biznesmen, przez całe życie okradał biednych dla bogatych. Taki Dooh Nibor (czyt. wspak). Nie miałam skrupułów. Nie czułam żalu. Za każdym razem jednak szłam się wyspowiadać. Nie wiedziałam czemu, to był przymus. 
Tak jak mówiłam, nie czułam nic odbierając innym życie. Wiedziałam, że robię dobrze. Dopóki nie poznałam Adriana. Był gliniarzem i złapał mnie na gorącym uczynku. Nie aresztował mnie. Usiadł i porozmawiał ze mną. Pokazał mi, że mordując ludzi zabieram innym ojca, męża, żywiciela. Zaczęłam studiować potencjalne ofiary. Od tamtej pory ogłuszałam je, zamiast zabijać. Odwlekałam od ofiary. Zmieniali się, nieśli dobro. Choć nie wszyscy. Wtedy sięgałam po broń. Wtedy zjawiał się on. Pomagał mi, ale to zadanie musiałam wykonać sama. Jak zwykle popełniłam ludzki błąd. Zawahałam się i oberwałam. Ale mój wróg oberwał mocniej. W samo serce. W moim domu. Nie spodziewałam się nikogo. Ale on i tak się pojawił. Włosy falowały mu w nieładzie, czarne oczy były spokojne, dopóki nie zobaczyły mojej rany, usta wygięły się ku dołowi. Uratował mnie, znowu. Mój Anioł Stróż. Nie czekał na podziękowanie. A ja wiedziałam, że zrobię wszystko żeby znów go zobaczyć. Że znów zacznę mordować.
 

Obserwatorzy