Czasem zastanawiam się
nad sensem istnienia człowieka na Ziemi. W końcu każdy powinien coś w życiu
zrobić, wykonać jakąś misję powierzoną mu przy urodzeniu. Może zbyt filozofuję –
jak wspominali mi już znajomi. Jednak co robić, gdy ulubione miejsce to klif
nad morzem, idealny do takich rozważań z pięknym widokiem na dzikie, otwarte i
tajemnicze błękitno turkusowe morze. Tak więc dzień w dzień siadałam na skalnej
półce, patrzyłam w dal nieobecnym wzrokiem i myślałam nad sensem tego
wszystkiego.
Bo po co ja
żyję? Nigdy nikomu niczego nie dałam. Nigdy nie pomogłam osobie w potrzebie, a
zamiast tego potęgowałam jej smutek. Jestem złym człowiekiem. Nawet bardzo
złym. Używałam broni przeciw bliźniemu, do kościoła nie chodzę, bo boję się
tego w co mogę tam uwierzyć, a dobroć kończy się u mnie na czysto egoistycznych
pobudkach. I gdzie później trafię? Umrę i zostanę pochowana – bo rodzice to
zagorzali katolicy – w świętej ziemi, by co? By trafić do gorącego piekła czy
do monotonnego czyśćca, w którym będę odpokutowywała za grzechy popełnione za
życia?
A
właściwie, to po co zostałam stworzona przez tego na górze, przecież dobrze
wiedział, jaka będę, bo skoro wiedział, że zdradzi go jeden z uczniów, to musi
też wiedzieć jacy będą ludzie, których wysyła na ten świat, no nie? Bezdenna
nicość. Uczucie bezradności każdego dnia, w każdej chwili, każdej sekundy. I to
wszystko za co? Za jeden blady uśmiech, bez udziału oczu czy jakichkolwiek
mięśni, jaki posyłam rodzicom, by byli spokojni? A może za wzruszenie ramion,
gdy ktoś pyta się mnie o coś czego nie potrafię – a nie potrafię wielu rzeczy.
Moja koegzystencja ze światem to raczej pasożytnictwo. Jestem jak wesz.
Piję krew,
a nie daję z siebie nic. Dokładnie tak. Inni porównują się do lwów, tygrysów,
węży czy innych zabójczych zwierząt, a ja jestem wszą. Ludzką wszą. Robię
wszystko, by osiągnąć coś dla siebie jak najmniejszym kosztem. I często mi się
to udaje. Żeby nie skłamać – choć, czemu mam mówić prawdę, co to da tak
właściwie? – umiem dostać wszystko. Jestem też chamska. Wredna. Leniwa. Zła.
Pazerna. Pyszna. I ktokolwiek by mnie nie spotkał zawsze pada jedno słowo
porównania mojej osoby do czegoś. Sama dla siebie jestem wszą, dla nich jestem
demonem. Czarne oczy, czarny makijaż, blada cera, ciemne ubrania, kolczyki w
uszach, pępku, języku i wędzidełku. Bez zainteresowań. Bez perspektyw. Bez
życia. Ja egzystuje. Nie żyję. Staram się chociaż czasem udać normalną, ale to
tak trudne, że nie potrafię. Nikt mnie nie rozumie, ale moja psychika jest zbyt
twarda, by pozwolić mi się okaleczać. Zamiast tego siedzę tutaj. Z dala od
wszystkiego.
Kiedy dzień
czy dwa nie ma mnie w tym miejscu, w mojej samotni i miejscu, gdzie mogę się
uspokoić, to mam ochotę zacisnąć pięści na gardle ludzi dookoła. Ale to też do
niczego nie prowadzi. Ten ktoś wyrwie się z tego łez padołu a ja pójdę siedzieć
i nie będę mogła więcej tu przyjechać. To nie ma sensu. Źle czuję się z tym
wszystkim.
Trwam w
postanowieniu, że kiedyś się zmienię.
Łudzę się
ja wielu ludzi.
Ludzie się
nie zmieniają.
Ludzie są
ludźmi.
Ludzie są
bestiami.
Ludzie są
fałszywi,
Pyszni,
Chamscy,
Próżni,
Leniwi.
Ludzie są
jak ja.
Tylko że oni
nie potrafią się do tego przyznać.
Nie mają
jednej cechy, którą mam ja.
Odwagi.