
Wstając dziś rano z łóżka nie sądziłam, że znajdę się na dachu najwyższego wieżowca w mieście. Nie planowałam tego, ale się stało. A teraz patrzę w dół i czuję, jakby coś pchało mnie do skoku, choć przeżyję. Pragnę wzbudzić zainteresowanie, co nigdy mi się nie zdarzyło. Nie jestem szarą myszką, mam znajomych, a nawet kiedyś zdarzyło mi się trwać w związku przez dwa tygodnie - dopóki mój ukochany nie odszedł do dziewczyny, która nie patrzyła tak uporczywie przed siebie. Coś w środku podpowiada mi, że chodziło jednak o moją chroniczną szczerość objawiającą się czystą prawdą wychodzącą czasami przez jamę ustną bodący w uczucia drugiej osoby, często wykorzystywany specjalnie, jako broń długiego rażenia wieńczonego tupnięciem, fochem oraz ewentualnie, zależy od poziomu obrazy, melodyjką. Mój śmiech też nie ma sobie równych, najczęściej wywołany jest komentarzem pewnego wrednego, nadzwyczaj szpetnego i okrąglutkiego kolegi z klasy lub pechowymi sytuacjami ludzi, z którymi muszę żyć przynajmniej do końca szkoły. Jestem chodzącym indywiduum, nie wiadomo kiedy i jak zaatakuję, lecz gdy to się staję, to jestem jak modliszka, atakuję partnera, koleżankę, kolegę etc. urywając głowę (spokojnie, tylko w przenośni, nie uruchamiamy wyobraźni... Jeszcze nie!). Czemu Ci o tym mówię? Po to byś wiedział z kim przyjdzie Ci żyć najbliższe kilka chwil i jeszcze innych, jeśli ta wariatka (autorka - niepoczytalna osoba z oczami w kolorze ironii) wreszcie postanowi na ile części mnie pokroić. Tak, jestem postacią żyjącą. Wiem, że moje losy zależą tylko i wyłącznie od poziomu weny, zmęczenia i vol. w głośnikach, ale mimo to się nie przejmuję. Ona mnie tak szybko nie odpuści, pierwszy raz się taka udałam, więc jestem tego pewna. Wracając do mojego bogatego życia, wewnętrznego czy też zewnętrznego (weź to wyłącz, wiesz, że nie lubię Florence!), moje usposobienie nie mnoży mi fanów, a tym bardziej przyjaciół. Nie mogę narzekać. Ludzi dopasowuję do siebie, więc wychodząc ze mną na miasto licz się z przerażonym wzrokiem przechodniów. Ah, nie przedstawiłam się jeszcze.

Serafina Angelika Anna Teresa Paulette vel Gonzales... szkoda, że nie widzisz swojej miny. Żartowałam. Tak naprawdę jestem Serafina Potocka i uczę się w publicznym gimnazjum, zmorze każdej młodej duszyczki. Tak na serio, to tylko ten kto przekroczył próg tej placówki wie,jak wygląda centrum piekła. Smród lakieru do włosów, taniego lakieru, perfum z przeceny, potu, środków chemicznych i innych substancji, które sprawiają, że Twój żołądek, czy raczej jego zawartość, próbuje wydostać się na wierzch i uciec wyjściem ewakuacyjnym, przy którym nieodzownie dzień w dzień czatuje straż z Domu Dziecka, a w ustach niezmiennie dzierżą papierosy, zakupione dzięki spółce "Naiwni Uczniowie" zoo z siedzibą w ciepłym domku i komputerem z internetem. Zwiedziliśmy już korytarze i wyjście, teraz zapraszam dalej. Pokój luster, w innych czasach ubikacja. Miejsce, w którym toaleta jest tylko ozdobą, a lustro co dzień przypatruje się pryszczatym, wymalowanym, krzywym ryjom uczennic, naiwnie wierzących, że to z wiekiem zejdzie. W klasach panuje przyjemny spokój... w weekendy, święta i inne dni wolne. Dziś jest piątek. Darcie mordy osiąga apogeum, bo w końcu ósma lekcja nie ma zbyt wielu fanów. O, ktoś kupił chipsy, marny jego los, ale mam nadzieję, że uda mi się jednego upolować. Na schodach zasiada moja paczka. Całość oświetla słońce, wbijające tu przez rozliczne szyby, lub dziury w nich-pojawiające się z regularnością kolejnych uwag. Oh, jak jego twarz ładnie wygląda w takim świetle. Muszę ją narysować.
-Nie ruszaj dupy stamtąd, bo znajdę i ukatrupię.
-Spoooooko - odpowiada nasz klasowy rasta man, przeczesuje dredy palcami i odpływa w swoje senne marzenia o Jamajce i przeciąganymi tam sylabami. Uśmiecha się pod nosem, tak ma twarz modela. Jeszcze tylko kilka lini, ok jest idziemy dalej. Nauczyciel przekręca klucz w zamku do klasy i uderza w nas odór.

Ktoś połączył karbid z wodą wychodząc dwie lekcje temu, a my odmawiamy głośno i wyraźnie pracy w takim otoczeniu, więc pani patrzy na nas zmęczona i puszcza do domu. Plecak na jedno ramię, czapka z wesołym napisem na łeb, kurtka do połowy zapięta, ruszamy do domciu. Mijam sklep spożywczy, a jego właściciel wesoło mi macha. On to ma radosne usposobienie. Ale czego się po takim spodziewać? Ktoś musi. Odmachuję i lecę dalej. Żegnam się z jedyną dziewczyną w szkole, która lakieruje sobie włosy jednym lakierem dziennie (niepewne info, ale tak mi się wydaje). Nie ma dziś ze mną dziewczyny z naprzeciwka, więc mam czas, by opisać moją podróż. Cóż... trzysta metrów prostej drogi, spożywczak, pasy, blaszak, uważany za sklep z markową odzieżą, bar i znów długo droga. O, autobus. Kaprys i już jestem w środku. Do głównego. Mamy pół godziny. Czas nam strasznie szybko mija, co? Liczenie drzew nie jest złe. Jedno, drugie, o tam trzecie i jakoś leci. Wyskakujemy w ostatnim momencie i podążamy do galerii handlowej w pobliżu. Zajrzymy do kawiarni? Głód nie brat, zabić można. Bułka z serem i kruszonką zniknęła i można iść dalej. Wpadam na roznosiciela ulotek. Biedny gościu, tyle tyrania, a mało co dostanie. Ktoś musi pracować, żeby politycy mogli wypoczywać. W podziękowaniu dostaję zaproszenie na kawę, ale jakoś je zbywam. Nie jest w moim stylu, ups, chyba mówię to na głos, bo zabiera swoje szpargały i ucieka ode mnie z urazą na twarzy. Podnoszę jedną z ulotek i patrzę na napis.

"ZMIEŃ SWOJE ŻYCIE, PRZYJDŹ JESZCZE DZIŚ tam i tam NIE POŻAŁUJESZ!" Już żałuję, ale chyba pójdę. Czemu nie? Tak właśnie ląduję na szczycie wieżowca w towarzystwie samotnych matek, bezrobotnych, chorych i cierpiących. Ja chyba zbyt narzekam na swoje życie. W końcu nie jest takie złe. Dom mam, żarcie mam, znajomych mam, zmartwień nie mam. Żyć nie umierać, ale z czegoś reportaż trzasnąć trzeba więc biorę się w karby i zajmuję miejsce tuż przy barierce. Wychodząc zrobię trochę rumoru, ale to nic. Jak już mówiłam, nie lubię przyciągać zainteresowania, ale mój styl bycia robi to za mnie. Nagle z niczego pojawia się mężczyzna. Wygląda jakby spadał z nieba, ale nikt poza mną nie widzi helikoptera, który wisi tuż nad budynkiem. Postawny gościu, koło czterdziestki, kilka siwych włosów w czarnej kaskadzie, zmarszczki mimiczne tuż obok oczu i ust, oczy czujne, pilnie studiujące każdego z nas, kilka chwil dłużej mnie, twarz bez wyrazu, ciemny strój. Wygląda trochę jak kostucha. Ale ma zbyt jasne oczy. Niebieskie, ale nie jak niebo, coś bardziej jasnego...Nie mam porównania. Zadaje nam jedno pytanie.
-Jak się tu dostałem?
Ma głęboki głos, trochę drżący, ale jednak męski. Gdybym tylko z nim rozmawiała to pokochałabym go właśnie za głos. W naszych rękach już są karteczki. Pisz jak ja, jak coś, to oboje zaliczymy lub oblejemy.
helikopter
Kreślę niezgrabnie po kartce, sprawdzam twoją i oddaję ją mężczyźnie.
-Wszyscy napisaliście, że spadłem z nieba. Nie, przepraszam, dwie osoby napisały dobrze. Resztę żegnam. Stoję w miejscu,wiem, że chodzi o nas, więc gdzie idziesz, stójże. Oni niech idą. Widzisz tych idiotów, stają, by złożyć zażalenia, a inni ślamazarnie stawiają kroki, byle tylko zmienił zdanie. On jednak stoi w miejscu i patrzy w przestrzeń, a oni poddają się i jęcząc o swoich kłopotach odchodzą do domów. Frajerzy.

-Dobra, tamte patałachy poszły, a ja zapraszam was na lot.
W co nas wpakowałam? Dobra. Lecimy. Może zdołam komuś pomachać, a jak okaże się, że to jakaś podpucha to skaczę bez spadochronu. Przynajmniej jest wygodnie. Dobra. Poszły konie po betonie.